Rozumiejąc siebie. Rozumiem właściwie każdego.



Jest taka część mnie, która zna swoje powołanie i je realizuje. Indywidualizm. Zgoda na siebie. Tak często o tym mówię, piszę, tudzież trąbię w rozmowach w 4 oczy.
Ta część rozrosła się do wysokich rozmiarów. Z dziećmi bawię się po dziecinnemu. Z dorosłymi po dorosłemu.
Choć w ostatnim czasie wypełzła z samego dna taka część mnie, która jednak czuła tę odmienność. To bycie czarną owcą. Brzydkim kaczątkiem. Tym szalonym odmieńcem w rodzinie, który nie dba o tradycje, zapomina o imieninach.
Lubi za to naturalne spotkania z chęci i potrzeby. Nie zawsze umie utrzymywać relacje w jakiejś ogólnoprzyjętej formie. I tak zbyt dobrze mi z tym nie było. Gdzieś przecież człowiek tęskni do swoich korzeni. I jednak nie powinien się od nich odzielać. To, co uzdrawia w sobie. Uzdrawia dla rodu. Jest nową możliwością. I że to nie przypadek , że akurat w tej rodznie się pojawił.
Troche sobie z tym posiedziałam.
I dostałam od świata tyle fajnych odpowiedzi. Że ja jestem od nowości, przełamywania starych schematów i to, coś co czyni mnie atrakcyjną. Że skoro schematy przez tyle lat nie działały... to być może moje rozwiązania mają sens.
Są potrzebne. Dokładnie po to, aby wnosić świeżość. Rozpuszczać gęstą materie.
Rozumiejąc siebie. Rozumiem właściwie każdego.
Od wujków mocno utwierdzonych w tradycji kościoła dostałam taką akceptację.
Zaskoczenie mega. Hm fajne to było uczucie, bo do tej pory myślałam , że jesteśmy z totalnie innych bajek. Nie spodziewałam się , że dla nich moje nowatorsko luzackie podejście jest ciekawe. I z chęcią słuchali o tym, co robić, aby nie zwariować w tym świecie.
A torowanie nowej drogi, którą nikt z mojego rodu nie szedł jest inspiracją, że robię to, co lubię. Że znalazłam swoją radość. Że pouleczałam swoje rany. Że ludziom umożliwiam to samo. I pokazuję jak mi się to udało. Że właściwie z każdym człowiekiem się dogaduję. Że z trudnymi przypadkami tylko spokojem i stanowczością.https://domduszyiciala.blogspot.com/p/polecane.html
Ciekawym jest dla nich to , że ciało jest święte. A dom jest drugą ważną świątynią i każde miejsce, które uzna się za ważne.
Te Święta były niby zwyczajne, ale dość przełomowe. Podsumowujące jakieś 10 lat mojego "grzebania" w swoim wnętrzu.
I, że w rodzinie może też być naturalnie, każdy może być sobą. Ze swoimi chorobami, problemami, zawiłościami, odmiennościami, radościami, szansami. Ale każdy chce być uznany taki jaki jest.
To jakby wspólny rdzień, do którego każdy wnosi swoje składowe i z tego źródła wszyscy się karmią i czerpią siłę do swojego życia.
I w końcu czuje, że może jednak nie jestem taką kosmitką z innej planety. Że nie od razu wszyscy byli gotowi na taką mnie, a może ja nie byłam gotowa obnażyć swych wrażliwych punktów. Ale z czasem przyjmują mnie i akceptują.
I to jest ważne. Dla wszystkich.
I posyłam dalej to poczucie akceptacji, aby każdy poczuł się, że jego specyfika jest potrzebna i wnosi wartość do tego świata i wszystkim to robi dobrze.

‐----------------------------------------

Moja najnowsza kreacja